– Ale dziecko! Rick, będziemy mieli dziecko! Kolejny odgłos, głośny, przenikliwy. Warkot silnika, stukot kół. Bentz się odwrócił, jakby jej nie słyszał, i szedł dalej w przepastnym tunelu, zostawił ją za sobą. Biegła, dyszała ciężko, chciała wyprzedzić złowieszczy silnik i wrogie światło. Nie! Rozległ się ogłuszający, przenikliwy gwizd, bała się, że popękają jej bębenki w uszach. Nie! Boże, nie! – Rick, ratunku! – wołała. Koniec tunelu stawał się coraz mniejszy, bardziej odległy. Czuła każde uderzenie serca. Jej nogi stały się ciężkie. – Bentz! – chciała zawołać, ale słowa utkwiły w gardle, zamiast krzyku rozległ się tylko szept. Odwrócił się na moment i widziała jego odznakę mieniącą się w słońcu. – Nie mogę – powiedział, gdy z dnia zrobiła się noc. Nagle nie był już sam. Towarzyszyła mu kobieta, ciemnowłosa piękność o szkarłatnych ustach. Wzięła go za rękę i ze złośliwym, zimnym uśmiechem odciągała go coraz dalej. – Nie, poczekaj! Rick... Pociąg był coraz bliżej, tory drżały. Potknęła się i z trudem wyprostowała. Przeraźliwy gwizd, pisk hamulców, odgłos metalu trącego o metal ogłuszał, zapach palonej ropy drażnił nozdrza. Dokoła wirowały kłęby pary. http://www.wpstom.pl usłyszał komplement. - Chciałbym porozmawiać z panią o pani mężu. Przepraszam, że panią nachodzę, ale mam kilka pytań. - Bez komentarza. - Caitlyn chwyciła torebkę. Na podjeździe pojawił się facet z kamerą na ramieniu. - Proszę, to zajmie tylko kilka minut - nalegał O’Dell. - Nie teraz. - Ale... - Jest pan w moim garażu i proszę, żeby pan wyszedł. Nie mam panu nic do powiedzenia. - Kątem oka zobaczyła, że kamerzysta zaczyna ją filmować. - Nie chcę wzywać policji, ale zrobię to. - Była pani z mężem w separacji. - Wszedł pan do prywatnego domu. - Za drzwiami zawzięcie ujadał Oskar. - Wchodzę do środka. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu... albo nawet jeśli pan ma. - Nacisnęła guzik i brama garażowa znów ruszyła, tym razem w górę. Spojrzała na reportera zza okularów słonecznych. - Zanim wypuszczę psa i zadzwonię po policję, zamknę bramę, więc na pana miejscu zwiewałabym, gdzie pieprz rośnie. - Nie czekając na odpowiedź, nacisnęła guzik i weszła do domu, gdzie przywitał ja Oskar, skacząc do góry jak na sprężynach. Caitlyn uśmiechnęła się i wzięła na ręce rozradowany kłębek futerka. Długi różowy jęzor liznął ją po twarzy. - Ja też za tobą tęskniłam - powiedziała cicho, gdy mokry nos przejechał po jej policzku. - Bardzo. - Obawiała się, że natarczywy reporter pójdzie za nią, ale usłyszała głosy po drugiej stronie ogrodzenia i zorientowała się, że Max O’Dell i jego kolega z WKAM odpuścili już na dzisiaj. Dzięki Bogu. Nakarmiła psa i odsłuchała nagrane wiadomości. Trzech dziennikarzy, w tym Nikki Gillette, zostawiło numery swoich telefonów z prośbą o oddzwonienie. Caitlyn skasowała. Dwie osoby zadzwoniły, ale nie zostawiły żadnej wiadomości. Była też wiadomość od detektywa Reeda z prośbą o telefon. Serce jej nagle zabiło. W głowie zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Czego może od niej chcieć? Co już wie? Troy mówił, żeby nie rozmawiała z policją. Ale przecież nie może ich zignorować! Boże, a nawet nie zaczęła jeszcze szukać adwokata. Wyprostowała się i wystukała numer, który podał jej Reed. Telefonistka powiedziała, że detektyw Reed ma dzisiaj wieczorem wolne. Caitlyn rozłączyła się i zabębniła nerwowo palcami po blacie. Kelly wciąż nie dzwoniła. Może wyjechała z miasta. Pracowała w dziale zaopatrzenia jednego z największych dom ów towarowych w mieście, często wyjeżdżała... ale zwykle sprawdzała nagrane wiadomości. Caitlyn przeszła przez pokój i wyjrzała przez okno od frontu. Furgonetki WKAM nie było już na ulicy. Na szczęście do Maksa O’Della dotarło, co powiedziała. Ale wróci. I inni też. Caitlyn miała już do czynienia z dziennikarzami i wiedziała, że jeśli wywęszą temat, będą uparcie szli tropem i nie zrezygnują. Jak świetnie wyszkolone psy myśliwskie. Wzięła telefon i weszła do salonu. Róże w wazonie zaczęły już więdnąć i gubić płatki. Opadła na miękką kanapę i spojrzała na błyszczący fortepian. Stało na nim zdjęcie Jamie. Kochane dziecko. Kręcone włosy, oczy tak przejrzyste i jasne jak czerwcowe niebo, piegowaty nos jak 57 guzik - pulchny, uroczy skrzat. Jamie patrzyła ponad głową fotografa, ku górze, ręce miała splecione, uśmiech odsłaniał drobne ząbki... strasznie grymasiła, kiedy się wyrzynały... Caitlyn ścisnęło w gardle. Czy to możliwe, że odeszła... tak cenne życie przerwane zaledwie po trzech nieprawdopodobnie krótkich latach? Caitlyn przypomniała sobie, jak szybko do kataru dołączyła wysoka gorączka, a wirus atakował w zastraszającym tempie. Zaczęło się w piątek wieczorem, a w sobotę rano Jamie była już bardzo słaba. Caitlyn zadzwoniła do przychodni, ale okazało się, że jest zamknięta. Po południu stan Jamie jeszcze się pogorszył i Caitlyn zawiozła ją do szpitala. A tam, mimo wysiłków lekarzy, jej jedyne dziecko umarło. Nieznany wirus. Caitlyn nigdy nie wybaczyła Bogu. - ...zostaw wiadomość. - Sygnał sekretarki Kelly wyrwał ją z zamyślenia. Spostrzegła, że po policzkach ciekną jej łzy. Serce przygniatał ogromny ciężar, a w piersi czuła dotkliwy, dławiący ból. Rozłączyła się. Kelly wyjechała, pewnie służbowo. Częściej bywała w rozjazdach niż w domu. Fakt, że rodzina za nią nie przepadała, chyba nie był tu bez znaczenia. Zresztą i Kelly nie miała najlepszej opinii o klanie Montgomerych. Caitlyn zmarszczyła brwi. Więc co powinna teraz zrobić? Josh nie żył. Morderstwo albo samobójstwo. Josh, którego kochała tak szaleńczo. Josh, który ją zdradzał. Josh, który był ojcem jej jedynego dziecka. Josh, który w przypływie złości i żalu mówił, że Caitlyn nie nadaje się na matkę, krzyczał, że powinna stanąć przed sądem za zaniedbanie albo za coś jeszcze gorszego. Powtarzał to publicznie i w cztery oczy. Josh, który zamierzał spełnić te groźby, pisząc pozew o spowodowanie śmierci. Drżąc, potarła energicznie ramiona, aż skóra na zabandażowanych nadgarstkach zaczęła piec i swędzieć. Patrząc na zimny kominek, próbowała zebrać myśli. Wczoraj wieczorem Kelly zostawiła jej na sekretarce wiadomość i poprosiła o spotkanie w centrum miasta. Tak, to się zgadzało. Caitlyn była już śmiertelnie znudzona projektowaniem strony internetowej, praca doprowadzała ją do szału, więc skorzystała z okazji, żeby wyrwać się z domu. Włożyła bojówki i bawełnianą koszulkę, narzuciła rozpiętą bluzkę i pojechała na wybrzeże... a potem... potem weszła do baru. Do baru, który odkryła Kelly. Nazywał się The Swamp. Odchyliła się i poczuła jakieś wybrzuszenie na kanapie. Sięgnęła między poduszki i znalazła swoją komórkę, jak zwykle wyłączoną. Nie mogła zrozumieć, skąd wzięła się w salonie. Zresztą wszystko jedno. Włączyła telefon. Bateria była prawie rozładowana, ale udało jej się jeszcze odczytać na wyświetlaczu numery osób, które dzwoniły. Amanda, tak jak mówiła w Oak Hill, zostawiła wiadomość. Druga wiadomość była od Kelly. Nacisnęła guzik, żeby odsłuchać obie wiadomości, i usłyszała poirytowany głos Amandy. - Jezu, Caitlyn, czy ty tego nigdy nie włączasz? Próbuję się z tobą skontaktować. Słyszałam o Joshu i naprawdę mi przykro. Powiedz, czy mogę ci jakoś pomóc. Oddzwoń. Caitlyn skasowała wiadomość, a potem usłyszała wyraźny głos Kelly. - Caitlyn, to ja. Dostałam wiadomość, ale masz wyłączony ten cholerny telefon, jak 58 zwykle. Oddzwoń. Może mnie nie być w domu, muszę na parę dni wyjechać w interesach, ale odezwę się jeszcze. Trzymaj się. Wiem, że czujesz się okropnie po śmierci Josha, ale daj spokój, wiesz jak jest, śmierć tego sukinsyna to żadna strata. - Może powtórzmy jeszcze raz - odezwał się Reed, gdy Gerard St. Claire ściągnął lateksowe rękawiczki i wrzucił je do kosza na śmieci. Ponury asystent ze słuchawkami na uszach wycierał stalowy stół do sekcji zwłok, przygotowując go na przyjęcie następnego ciała. - Twierdzi pan, że Bandeaux zmarł z powodu utraty krwi, zgadza się? - Stracił dużo krwi. - Lekarz zdjął czepek i wrzucił go do kosza z brudną bielizną. Mimo niskiej temperatury, w sali panował zaduch. Środki dezynfekujące, formaldehyd, śmierć i pot. Błyszczące zlewy, stoły i narzędzia ze stali nierdzewnej kontrastowały ze starymi kafelkami i wyblakłą farbą. - Z raportu ekipy badającej miejsce zdarzenia wynika, że bra-kuje części krwi. Reed przerwał mu gwałtownie. - Brakuje? Jak to możliwe? - Na miejscu zdarzenia nie znaleziono takiej ilości krwi, która odpowiadałaby ilości, jaką stracił. Nawet jeśli uwzględnimy parowanie. Więc jeśli Bandeaux nie oddał wcześniej w miejscowym szpitalu czterech litrów albo nie miał spotkania z wampirem, albo nie ma psa, który żywi się krwią, to mamy problem. Część krwi zniknęła. - Ktoś ją ukradł? - To bez sensu. - A może ciało zostało przeniesione? - Nie zostało. Diane Moses i ja zgadzamy się co do tego, a wie pan, że nigdy się ze sobą nie zgadzamy. - Więc mógł stracić część krwi gdzie indziej... wrócić do domu... i stracić jeszcze trochę krwi. - Nie ma żadnych śladów kapiącej krwi. Nie sądzę, żeby tak to się odbyło. Biorąc pod uwagę zesztywnienie ciała, sposób, w jaki krew rozłożyła się w organizmie, i problemy z funkcjonowaniem niektórych organów - na podłodze znaleźliśmy przecież mocz - założę się, że zginął na biurku. - St. Claire potarł czoło rękami. Na jego białych, sterczących włosach pojawiły się kropelki potu. - Większość krwi stracił z powodu przecięcia niewielkich tętnic na obu nadgarstkach. Te rany wyglądają zupełnie inaczej od pozostałych, które są raczej powierzchowne i zostały zrobione później. - Żebyśmy myśleli, że to samobójstwo. - Tak mi się wydaje. - Potarł w zamyśleniu brodę. - Ale to nie jedyna zagadka. Wydaje się, że Josh miał alergię, prawdopodobnie na siarczyny obecne w domowym winie. Reakcja na alergen była bardzo gwałtowna, doznał wstrząsu anafilaktycznego. Właściwie mógł od tego umrzeć, ale niewykluczone, że zażył antidotum. Ciągle jeszcze badamy obecność związków chemicznych w jego krwi. Znaleźliśmy pewien związek, GHB, gammahydroksymaślan, który mógł pozbawić Bandeaux przytomności. - Narkotyk gwałtu? - Jeden z wielu - przytaknął St. Claire. - Co oznacza, że nawet jeśli miał zestaw przeciwwstrząsowy, być może nie mógł z niego skorzystać. - Ani pojechać do szpitala, ani też zadzwonić na pogotowie. - Zgadza się. Ostateczne badania powiedzą nam więcej. - Dlaczego GHB? - spytał Reed. - Narkotyk dość łatwo kupić, zwłaszcza jeśli ma się odpowiednie kontakty. Można dodać 59 go do drinka. Jeśli tak się stało, to Josh był bezwolną marionetką w rękach zabójcy. Nie jestem w stanie orzec, jak podziałał narkotyk. Być może Bandeaux był bliski śpiączki, ale jest też duże prawdopodobieństwo, że niemal do końca zachował świadomość. W drugim końcu sali otworzyły się drzwi i krępy pielęgniarz wprowadził wózek z ciałem zapakowanym w worek. Zanim drzwi się zamknęły, Reed zauważył zaparkowany na betonowej rampie ambulans. - Czy ktoś mógłby podpisać odbiór? - zapytał pielęgniarz. Asystent St. Claire’a pokiwał głową i wytarł ręce. Wprawnym ruchem odrzucił włosy, słuchawki spadły mu na ramiona. Dudnienie basów rozeszło się po całym pomieszczeniu. St. Claire powiedział: - Moim zdaniem on nie popełnił samobójstwa. Wydarzyło się coś innego i... zresztą niech pan spojrzy. Dołączę to do raportu. - Podszedł do chłodni i wyciągnął szufladę z ciałem Josha Bandeaux. Odchylił prześcieradło. Reed zobaczył martwe, sine ciało ze śladami cięć zrobionych podczas sekcji. St. Claire podniósł delikatnie rękę Josha. - Proszę spojrzeć na ślady na nadgarstkach. Większość z nich wygląda, jakby powstała w wyniku samookaleczenia dokonanego przez praworęczną osobę. Pasują do ostrza noża z odciskami palców ofiary - tego scyzoryka, który znaleźliście na dywanie. Ale jeśli spojrzy pan tutaj... Nacięcia zrobiono pod innym kątem, jakby nóż ustawiony był pionowo. Tak jak mówiłem, nacięcia są głębokie, naczynie równo przecięte czymś bardzo ostrym. Jakby nożem chirurgicznym lub nożem myśliwskim. To z powodu tych ran Josh umarł. Sam raczej by ich sobie nie zadał. - Więc twierdzi pan, że samobójstwo zostało upozorowane. - Stawiam na to moje ferrari. - Nie ma pan ferrari. - Tak, ale gdybym miał, tobym postawił. - Opuścił prześcieradło i wsunął szufladę z powrotem. - Rodzina chce, żebym wydał ciało. Czy ma pan coś przeciwko temu? - Nie, jeśli pan ma już wszystko, czego potrzebujemy. - Mam - powiedział St. Claire, opierając się o stół i schylił się, żeby zdjąć z butów zielone ochraniacze. Zapiszczał pager. Reed spojrzał na wyświetlacz i rozpoznał numer Morrisette. - Muszę lecieć. Dzięki za szybkie załatwienie sprawy. - Nie ma za co. Reed pchnął ramieniem grube drzwi i wyszedł na korytarz. Wywoskowana podłoga błyszczała, ściany pomalowano na uspokajający zielony kolor. Detektyw wspiął się schodami do wyjścia. Owiało go gorące, gęste jak smoła powietrze. Miejscowym prawie to nie przeszkadzało, ale dla kogoś, kto dorastał w Chicago i większość swojego dorosłego życia spędził w San Francisco, upał był piekielny. Nawet niedawny przelotny deszcz nie przyniósł ulgi, a jedynie zmył kurz i pozostawił kilka kałuż na ulicach. Próbując nie myśleć o tym, że już zaczyna się pocić, wybrał numer posterunku i poprosił o połączenie z Morrisette, ale zgłosiła się tylko jej poczta głosowa. Cholerna technika. Zirytowany zostawił krótką wiadomość i ruszył na komisariat. Miał do przejścia zaledwie kilka ulic. Kiedy stanął przed biurkiem Sylvie, akurat kończyła rozmowę, od której pałały jej policzki. - Pierdo... pieprzony były - warknęła, gdy Reed przesunął nogą krzesło i usiadł. - Dostałem twoją wiadomość na pager. Rozmawiałem z lekarzem. Uniosła brwi. 60 - W sprawie Bandeaux? - Tak. - Coś ciekawego? - Nawet bardzo. - Krótko streścił jej, czego dowiedział się od St. Claire’a. - Szybko się z tym uwinął. Jutro będziemy mieli gotowy pisemny raport. - GHB? Jezu, o co tu chodzi? Przecież nie o gwałt na randce. - Może o morderstwo na randce. Chyba że Josh chciał sobie poeksperymentować. - Z narkotykiem gwałtu? Musiałby mieć nierówno pod sufitem. - Wstała i przeciągnęła się, jakby kręgosłup ją bolał. - Więc sądzisz, że ktoś go zabił. - To bardzo możliwe. Na to wygląda. - Tylko po co upozorował samobójstwo? - zapytała Morrisette. - Dobre pytanie. I dlaczego tak spieprzył sprawę? A co z tym winem? Czy to morderca popełnił błąd? Czy nie zdawał sobie sprawy, że Josh jest uczulony, i podał mu narkotyk z alkoholem? - Ale przecież Bandeaux uważałby, co pije. Reed wzruszył ramionami. - Może nie wiedział, że to wino zawiera siarczyny. Poza tym może to nie było wino. Musimy skontaktować się z lekarzem Bandeaux i dowiedzieć się, na co dokładnie był uczulony. - W porządku, ale na razie załóżmy, że to jednak wino. - Dobra. - Gdyby twoje życie zależało od tego, jakie pijesz wino - powiedziała, marszcząc wyskubane brwi - nie sprawdziłbyś, co pijesz? - Jasne, że tak, ale pewnie tylko butelkę, a nie samo wino. - A to oznacza? - Że butelka mogła być sfałszowana, zamieniono etykiety albo ktoś nalał wino w innym pokoju i przyniósł je Bandeaux. - Ktoś, komu ufał - dodała. - Czy znaleźliśmy w domu jakąś butelkę z winem? - Tylko ze dwie setki w piwnicy, ale wszystkie pełne - powiedziała, pochylając się nad biurkiem i sięgając po teczkę. - Wydaje mi się, że w śmieciach była jakaś butelka; zobaczmy... Mam tu listę wszystkich znalezionych rzeczy... - Wyciągnęła wydruk komputerowy i przesunęła srebrnym paznokciem wzdłuż pierwszych kilku stron. - Jest... butelka po winie Pinot Noir. Z importu. Z Francji. - Korek? Spojrzała jeszcze raz na spis. - Tak, jest. - Nic podejrzanego? - Nic więcej tu nie napisali. A o co ci chodzi? - W laboratorium sprawdzili, czy coś zostało w butelce? Chcę zobaczyć, co to było i czy ktoś majstrował przy korku. Czy zawartość odpowiada etykiecie... A co ze szminką na kieliszku? - Jeszcze nic nie wiadomo. Reedowi nie podobało się to wszystko. Niektóre elementy układanki w ogóle tu nie pasowały. Morderca zupełnie spartaczył robotę. Z pośpiechu? Z głupoty? - A ty co myślisz? - spytał Morrisette. - Samobójstwo czy morderstwo? - Opadła na fotel,
prawdą. Nie chcesz uwierzyć, że jestem Jennifer. – Nie wierzę w duchy. – Zamknął schowek. – Nie, nie daję się nabrać oszustkom. – Dwanaście lat temu dałeś. W oddali szumiał ocean, potęgował jego niepokój. – Zaaranżowałam własną śmierć, RJ. Zostawiłam liścik, wszystko zorganizowałam. Moje życie się waliło, chciałam... Chciałam uciec. Sprawdź 215 - A teraz - powiedziała do Caitlyn - najprzyjemniejsza część. Atropos przetnie nić. - Długimi nożyczkami chirurgicznymi przecięła czerwono-czarny sznurek. Caitlyn znów udało się poruszyć jednym palcem. Z dużym trudem. - Świetnie - powiedziała Amanda, odłożyła nożyczki na biurko i odwróciła się w stronę groteskowego drzewa. - Wkrótce dołączysz do pozostałych. Nie, jeśli ja wkroczę do akcji! W głowie zabrzmiał jej głos Kelly. Rusz tą pieprzoną ręką, Caitlyn! Chwyć za nożyczki! Caitlyn napięła mięśnie i przesunęła powoli rękę. Amanda stała odwrócona do niej plecami. Najwyraźniej myślała, że Caitlyn nie jest w stanie się ruszyć, nie zauważyła też, że Hannah podpełzła powoli w jej stronę. Na tyle blisko, że Amanda mogłaby się o nią potknąć przez nieuwagę. - Co robisz? - zapytała nagle, patrząc na Hannah. - Nic do ciebie nie dociera. Chyba muszę dać ci nauczkę. - Sięgnęła po nożyczki i podniosła je szybkim ruchem. - Może powinnam ci pokazać, co się stało z Joshem? Hannah potrząsnęła głową i zaczęła odsuwać się w panice. - Wykrwawił się na śmierć, po kropelce. - Hannah skuliła się za biurkiem. Nad nią leżała Caitlyn. Amanda pochyliła się, ale nie rozwiązała Hannah rąk, nie sięgnęła do jej nadgarstków, chwyciła ją za włosy i szarpnęła, odsłaniając szyję. O Boże! Pistolet! Gdzie jest ten cholerny pistolet Charlesa? Caitlyn rozglądała się w popłochu, zobaczyła go w rogu brezentowej płachty, rozpaczliwie daleko. Nie da rady go szybko podnieść. Narkotyk przestawał działać, ale bardzo powoli. Wciąż nie była w stanie się ruszyć. Pokiwała delikatnie palcami u nóg. Nie mogła dłużej czekać. I nie mogła też dosięgnąć tego cholernego pistoletu. Amanda kreśliła linię na szyi Hannah, która zaczęła płakać i skomleć. - Patrz Caitlyn. Widzisz? - zapytała Amanda. - Będziesz następna. Ten brezent jest po to, żeby nie pobrudzić podłogi. Jak tylko uporam się z Hannah, zajmę się tobą. Za chwilę. Rozwarła nożyczki. Ostrza błysnęły groźnie. Powoli, zwiększając napięcie, Amanda przyłożyła ostrze do białej szyi Hannah. Na skórze pojawiła się kropla krwi. Teraz albo nigdy. Zrób coś. Natychmiast coś zrób! Caitlyn napięła mięśnie. Gwałtownie wyciągnęła rękę. Kątem oka Amanda dostrzegła to i szybko pociągnęła ostrzem, trysnęła krew. Amanda rzuciła się do Caitlyn z uniesionymi nożyczkami. - Ty mała suko! Myślałaś, że ci się uda? Ostrza opadły, skierowane prosto w twarz Caitlyn. Cudem dźwignęła się i przetoczyła, a nożyce uderzyły z całą siłą w biurko. Kopnęła Amandę w brzuch. Zaskoczona Amanda zatoczyła się do tyłu i potknęła o Hannah, krztuszącą się i plującą krwią. O Boże, to już koniec! Za ścianą rozległy się głosy. - Co do cholery? - warknęła Amanda. - Policja. Otwierać! - Cholera! - Amanda chwyciła pistolet, oczy błyszczały jej wściekle. Spojrzała na Caitlyn. - To twoja wina, prawda? Ty ich tu sprowadziłaś - syknęła. - Policja! Otwierać natychmiast! 216 - Pieprzcie się - mruknęła Amanda i wycelowała pistolet w głowę Caitlyn. - Nie tak to zaplanowałam, Caitie-Did, ale to musi mi wystarczyć. Hannah przetoczyła się z piskiem w stronę Amandy, plamiąc krwią brezent. Caitlyn chwyciła nożyczki i rzuciła się na siostrę. Niezdarnie. Nieudolnie. Amanda potknęła się, przewróciła na Hannah, a Caitlyn na nią. Wystrzelił pistolet. Ogłuszający huk wstrząsnął całym pokojem. Caitlyn poczuła ostry ból w brzuchu. Z całej siły pchnęła nożyczki głęboko w szyję Amandy i przetoczyła się na bok. Trysnęła fontanna krwi, rozległ się przeraźliwy krzyk Amandy. Drzwi runęły i do pokoju wpadli policjanci. Caitlyn z trudem łapała powietrze, wiła się z bólu. Hannah, Boże, proszę, nie pozwól jej umrzeć! Policjanci wycelowali pistolety w Caitlyn. Ogarnęła ją ciemność, kojąca ciemność, jak balsam na brzuch rozrywany bólem. - Wezwijcie karetkę - krzyknął ktoś. Głos brzmiał znajomo. Reed. Tak, detektyw Pierce Reed. - Już jedzie - odezwała się kobieta. - Potrzebujemy lekarza! Jezu, one wszystkie wykrwawią się na śmierć! Głosy dobiegały z oddali, powoli traciła przytomność. Przed oczami jak w kalejdoskopie migały jej obrazy. Kelly jako dziecko, śmiejąca się, drocząca się z nią, biegnąca w słońcu, potem eksplozja, wybuch ognia i światło rozjaśniające noc... Griffin zwierzający się w lesie ze swoich sekretów... Babcia z zimnymi oczami i jeszcze zimniejszym dotykiem... Leżący w lesie i krwawiący Charles, który już nigdy więcej nie przyjdzie w nocy do jej pokoju i Jamie, słodka Jamie latem na plaży... a potem Adam. Przystojny. Silny. Cierpliwy. Z zagadkowym uśmiechem... mądrymi oczami... Ścisnęło ją w gardle. Wyobraziła sobie, co powiedziałaby Adamowi, gdyby tylko dano jej szansę jeszcze z nim porozmawiać. Proszę... Adamie... przepraszam, że nie byłam silniejsza. Rozdział 34 Adam chodził nerwowo po wykładzinie w pustej szpitalnej poczekalni, między usychającą palmą a oknem wychodzącym na parking. Od strzelaniny minęło dwanaście godzin. Caitlyn przeżyła. Usunięcie kuli z brzucha wymagało skomplikowanej operacji, zabieg trwał cztery godziny. Amanda nie żyła. I dobrze, pomyślał ze złością Adam. Amanda Montgomery zamordowała i torturowała tylu ludzi. Życie Hannah wisiało na włosku, transfuzje niewiele pomagały. Pomodlił się za nią i za Caitlyn. Martwił się o Caitlyn. Była taka delikatna, wrażliwa. Jak ona to wszystko zniesie? Zabiła siostrę. Jak sobie z tym poradzi? I ze świadomością, że jej własna siostra wymordowała prawie całą rodzinę, również małą Jamie? Jak zareaguje, gdy dowie się, że cierpi na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości i prawdopodobnie również na schizofrenię? Podrapał się w brodę, poczuł dwudniowy zarost. Dręczyło go poczucie winy. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju, rozdzierały duszę. Od samego początku powinien być z nią szczery, powinien zaryzykować i zgłosić 217 na policji zaginięcie Rebeki. Może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może udałoby się ocalić czyjeś życie. Może nie byłoby tej jatki. Może Caitlyn nie musiałaby cierpieć. Matko Boska, schrzanił sprawę. Gdyby tylko... - Doktor Hunt? - Podeszła do niego pielęgniarka. Gwałtownie podniósł głowę. - Tak. - Pani Bandeaux obudziła się i właśnie przesłuchuje ją policja. Pytała o pana. - Chodźmy. - Adam poczuł niewymowną ulgę. Pielęgniarka nie poruszyła się, patrzyła na niego przenikliwie. - Musi pan wiedzieć, że może pan tam wejść tylko na kilka minut. Lekarz chce, żeby odpoczęła. - Oczywiście. Pielęgniarka uśmiechnęła się. - Pokój 307. Windy są w końcu korytarza, za rogiem. - Dziękuję. - Ruszył prawie biegiem w stronę wind. Nie chciał czekać ani sekundy dłużej. Chciał ją zobaczyć, przekonać się na własne oczy, że przeżyła to piekło. Że naprawdę jest sobą, że rozumie swoją sytuację i że... do diabła, za dużo tego. Nie poczekał na windę, popędził schodami na drugie piętro, przeskakując po dwa stopnie. Okazał się krótkowzrocznym głupcem. Co powie Caitlyn, gdy go zobaczy? Musi powiedzieć jej prawdę. Całą prawdę. Gwałtownie otworzył drzwi na korytarz, skręcił i omal nie wpadł na Reeda. Detektyw kiepsko wyglądał, włosy miał w nieładzie, krawat przekrzywiony, oczy zaczerwienione. Adam wyglądał pewnie tak samo. - Mam nadzieję, że już skończyliście. - Skończyliśmy. Ale chciałem zadać panu jeszcze kilka pytań, żeby wyjaśnić wszystkie wątpliwości. - Dobrze, ale najpierw... - Tak, niech pan do niej idzie. Pójdę kupić kawę w barku, jeśli oczywiście dziennikarze mi pozwolą. Wszyscy rzucili się na tę sprawę. - Potrząsnął zmęczony głową. - Właściwie to interesowali się nią od samego początku. Spotkamy się na dole. - Dobrze. - Adam skinął głową. Caitlyn nie spała. Leżała na plecach, z podłączoną kroplówką. Włosy miała potargane i wyglądała, jakby w ciągu ostatniej doby straciła pięć kilo. Spojrzała na niego uważnie i zobaczył, że jest wściekła jak diabli. - Wiedziałeś - zaatakowała, zanim zdołał się odezwać. - Wiedziałeś o rozdwojeniu jaźni! Nie martw się, żeby wszystko było jasne, jestem teraz Caitlyn, nie Kelly. - Nie wiedziałem. Myślę, że powinienem był się domyślić, ale dowiedziałem się dopiero, gdy znalazłem dyskietkę Rebeki. Miałem ci powiedzieć jak tylko... - Ty draniu! - Wiem, jak się czujesz... - Skąd możesz wiedzieć? Jesteś szalony? - Usłyszała własne słowa i przewróciła oczami. - Nie masz pojęcia, jak się czuję i przez co przeszłam. - Zrobił krok do przodu, ale powstrzymała go spojrzeniem. - A jeśli chodzi o moją terapię, to też udawałeś? Udawałeś? Wiem, że byłeś mężem Rebeki. Nie obchodziłam cię. Chciałeś po prostu odnaleźć swoją żonę i... - Byłą żonę. 218 - Wszystko jedno. Zależało ci na niej, byłeś gotów przyjechać tutaj i okłamać mnie, i... i... - I zakochałem się w tobie - powiedział spokojnie. Nagle w pokoju zaległa cisza. - Zakochałeś się? - wyszeptała podejrzliwie. - Tak. Przewróciła oczami. - Daj spokój. - Zgoda, na początku było inaczej, miałem inne plany, ale przysięgam, Caitlyn, tak się stało. - Między tymi wszystkimi morderstwami, porwaniami, cholernymi kłamstwami?! Zejdź na ziemię, Adamie. - Zacisnęła szczęki. Zaledwie kilka dni temu dostrzegł w jej oczach błysk szczęścia. Teraz obawiał się, że nigdy więcej go nie zobaczy. - Przykro mi. - Włożył ręce do kieszeni dżinsów. - To dobrze. Ale i tak ci nie wierzę. - Posłuchaj, Caitlyn, naprawdę nie dziwię się, że jesteś zdenerwowana. - Starał się opanować i nie przekonywać jej na siłę, jak bardzo mu na niej zależy. - Posłuchaj, chcę, żebyś wiedziała. Wyślę do ciebie poleconym wszystkie notatki Rebeki, jej zapiski i dyskietkę. Zrobisz z tym, co zechcesz, przekażesz psychiatrze albo policji, jak uważasz. To cenne informacje. Twój przypadek jest wyjątkowy. Bardzo zainteresował Rebekę. Miała już nawet agenta i wydawcę. - Więc ona też traktowała mnie jak obiekt badań. - Caitlyn próbowała powstrzymać łzy. Udało się, ani jedna nie spłynęła po policzku. - I kosztowało ją to życie. - Nie wydaje mi się, żeby tak było od samego początku, ale przejrzysz wszystko i sama ocenisz. - Chciał dotknąć jej dłoni, ale wściekłość w jej oczach podpowiedziała mu, że to nie jest dobry pomysł. - Kiedy stąd wyjdziesz i będziesz chciała jeszcze o coś zapytać, z chęcią... - Nie sądzę - ucięła. Nie nalegał. Przeszła przecież prawdziwe piekło. - Będę czekał. - Naprawdę, nie rób sobie kłopotu. Uśmiechnął się lekko. - Żaden kłopot. - Wracaj do Wisconsin czy Ohio, czy skąd tam jesteś, i zostaw mnie w spokoju. - Czy tego naprawdę chcesz? - Tak. - Patrzyła na niego. - A skoro już zapytałeś, to powiem jeszcze, że chcę zapomnieć o tym koszmarze. - Zacisnęła usta. - Chcę odzyskać moją córeczkę. Chcę, żeby moje rodzeństwo i matka żyli. Chcę spotkać się z Kelly, a nie być nią... chcę, żeby to wszystko nigdy się nie zdarzyło, ale przecież się zdarzyło. Nie wiem jak, ale będę musiała nabrać do tego dystansu. I żeby poczuć się lepiej, naprawdę lepiej, będę potrzebowała czasu, mnóstwo czasu. - Mogę poczekać. - Daj spokój - powiedziała. - Nikt nie byłby w stanie czekać tak długo. Dotknął jej dłoni i delikatnie uścisnął. - Przekonasz się. Reed nie lubił zbytnio Hunta, ale podczas rozmowy w bufecie nawet poczuł do niego 219 sympatię. Albo Hunt był cholernie dobrym aktorem, albo naprawdę zależało mu na Caitlyn Bandeaux. Komuś w końcu powinno. Kobieta straciła prawie całą rodzinę. Przeżył Troy, no i może jeszcze Hannah wyliże się z tego, choć jej stan jest krytyczny. Straciła mnóstwo krwi. Nawet jeśli wyzdrowieje, blizna na szyi będzie stale przypominać jej o drugiej bliźnie - tej na duszy. Boże, czy po czymś takim można jeszcze być normalnym? Więc nawet jeśli przeżyje, co z jej psychiką... Cholera, ocalali Montgomery zapewnią miejscowym psychiatrom tyle pracy, że do końca życia stać ich będzie na najnowsze modele bmw. Morrisette miała rację. Pieprzone świry. Adam Hunt - nie kłamał, że jest psychologiem, Morrisette sprawdziła go - siedział zgarbiony na plastikowym krześle i skubał pusty kubek po kawie. Na pewno nie miał nic wspólnego z zabójstwami, ale Reed musiał mu zadać jeszcze kilka pytań. - Więc nie przekaże mi pan notatek na temat Caitlyn Bandeaux? - Nie. Już panu mówiłem, to tajemnica lekarska. Musi pan mieć nakaz sądowy. - Będę miał. - W porządku. - Usta Adama zacisnęły się w wąską kreskę. - Chcemy zrozumieć, dlaczego zginęła pańska żona. - Była żona. Byliśmy już dobrych kilka lat po rozwodzie. - Ale przyjechał pan tutaj, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje. - Zgadza się. - Powinien był pan pójść na policję. Reed wzruszył ramionami. - Łatwo radzić po fakcie. Reed zdawał sobie sprawę, że jeszcze będzie musiał spotkać się z Huntem. Choć zadał mu już tyle pytań, wciąż niewiele wiedział na temat Caitlyn czy Kelly. Hunt nie chciał przekazać policji czy komukolwiek innemu notatek dotyczących Montgomerych. Wyglądało na to, że jest zdecydowany koczować w szpitalu, aż Caitlyn zostanie wypisana do domu. Świetnie. Może pomoże mu odeprzeć atak dziennikarzy. Reed wrzucił pusty kubek do kosza na śmieci, wyszedł przez tylne drzwi i zobaczył Nikki Gillette czatującą przy radiowozie. - Detektywie Reed - zawołała, machając ręką. Boże, czy ona nigdy nie rezygnuje? - Bez komentarza. - Nawet nie zadałam pytania. - To dobrze. - Wsiadł do samochodu. - Niech pan posłucha, mieszkańcy Savannah muszą poznać prawdę. - Rzecznik policji wystosuje oficjalne oświadczenie. - Ale to pan prowadził śledztwo. Może mogłabym porozmawiać z panem kilka minut, postawię panu kawę... - Nie, dziękuję. - Siedział już za kierownicą. Najwyraźniej kobieta nie rozumiała słowa „nie”. Odjechał, spojrzał w tylne lusterko i zobaczył, że dziennikarka stoi nieruchomo z rękami splecionymi na piersiach. W komisariacie wrzało. Wchodząc pośpiesznie tylnymi schodami, uciekł przed kolejnym dziennikarzem, aroganckim sukinsynem o kwadratowej szczęce. W swoim gabinecie zastał Morrisette. - Masz coś? - zapytał. - Sporo. - Wyglądała na piekielnie zmęczoną. - Przeszukują rzekę koło domu, który wynajęła Caitlyn Bandeaux, Kelly alias Kacie Griffin. Jezu, wyobrażasz sobie, żeby ktoś