Philip mocniej zacisnął palce na dłoni żony. - Skarbie... ona cię potrzebuje. Musisz ją nakarmić. Kiedy Hope ani drgnęła, wziął dziecko na ręce i zaczął nieporadnie kołysać, ale mała nadal płakała w głos, darła się na całe gardło. Podał córeczkę żonie. - Musisz. Hope potoczyła błędnym wzrokiem po pokoju, szukając drogi ucieczki. Z każdego kąta wyzierał Cień, wszystko przypominało jej, jaka była głupia, jak nierozumna. Nie uwolniła się od spuścizny domu Pierron. Nigdy się nie uwolni. To potrzask, pomyślała z rozpaczą. Nie ma nadziei. Tkwiła w potrzasku. Tak jak przed laty. - Nie mogę. - W jej głosie wzbierała histeria. - Nie chcę. - Kochanie... Do pokoju weszła pielęgniarka. - Co się stało, pani St. Germaine? - Nie chce jej nakarmić - powiedział Philip, szukając wsparcia u siostry. - Nie chce jej wziąć na ręce. Nie wiem, co robić. - Pani St. Germaine... - Głos pielęgniarki brzmiał sucho, rozkazująco. - Córka jest głodna. Musi ją pani nakarmić. Przestanie płakać, kiedy... - Nie! - Hope podciągnęła kołdrę pod brodę i wpiła w nią palce tak mocno, że zaczęły drętwieć. Drżała na całym ciele w ataku niezrozumiałej paniki. - Nie mogę. - Spojrzała na męża, po policzkach popłynęły jej łzy. - Proszę, Philipie, nie zmuszaj mnie. Nie mogę. Nie jestem w stanie. Nie nakarmię jej. Patrzył na nią, jakby nagle wyrosły jej rogi. - Hope? Co się z tobą dzieje? To nasze dziecko, kochanie. Ona cię potrzebuje. - Nic nie rozumiesz... ty nie... - ostatnie słowa uwięzły jej w gardle. Ukryła twarz w poduszce i zaczęła szlochać. http://www.spwitow.pl - Tak, mamusiu! Zobaczysz, że potrafię być grzeczna! Przekonasz się! ROZDZIAŁ DWUNASTY Hope znała takie miejsca w Dzielnicy Francuskiej, gdzie mogła znaleźć wszystko, o czym marzyła. W których mogła zaspokoić swoje mroczne pożądania. Miejsca, które z pozoru nie różniły się niczym od normalnych barów, sklepów, klubów, gdzie przewijały się tłumy turystów, nie podejrzewających nawet, co dzieje się na zapleczu. Dzisiejszego wieczoru Zło przywiodło ją w jedno z takich miejsc. Weszła tylnymi drzwiami do wąskiego, cuchnącego korytarza o wilgotnych ścianach, po których biegały karakony. Dla bezpieczeństwa przebrała się w samochodzie. Była tutaj nie po raz pierwszy, wiedziała więc doskonale, że nie natknie się na nikogo ze znajomych, wolała jednak nie ryzykować. Z każdym krokiem coraz wyraźniej czuła obecność Zła - dojmującą, wywołującą dreszcz podniecenia, intrygującą, niosącą ze sobą poczucie niebezpieczeństwa. Jutro obudzi się pełna nienawiści do samej siebie, będzie, jak zawsze po nocnych wyprawach, przeklinała swoją matkę, własną przeszłość i wszystkie kobiety z rodziny Pierron. Będzie szukała dla siebie kary i pokuty. Ale przynajmniej Zło na jakiś czas zostanie nasycone, przestanie ją nękać, przycichnie, może tym razem na zawsze, może tym razem... A ona wreszcie będzie wolna. Zatrzymała się przed drzwiami oznaczonymi numerem trzy. Krew pulsowała jej w skroniach, uderzała do głowy pierwotnym wezwaniem nieokiełznanych potrzeb. Nacisnęła klamkę. Na łóżku czekał na nią nagi mężczyzna.
- Straciły na wartości, nie zwrócą nam pieniędzy, które w nie włożyłem. - Odwrócił się na powrót do okna. - Jest człowiek, który zgodził się spłacić nasz kredyt w zamian za połowę udziałów w hotelu. - Dobry Boże! - Hope chwyciła się oparcia krzesła. - Co ludzie o nas powiedzą. Staniemy się pośmiewiskiem całego miasta. - Nie zgodziłem się. - Nie zgodziłeś się? - Pokręciła głową, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. - Jak w takim razie spłacimy pożyczkę? - Hotel jest dla mnie wszystkim, Hope. Nie możemy go stracić. - Obszedł biurko, stanął przed żoną, spojrzał jej prosto w oczy. - Pozostaje twoja biżuteria, kolekcja sztuki i rolls. Nasz dom. Letnia rezydencja. Rzeczy stanowiące naszą prywatną własność. Hope zaczęła drżeć. Sprawdź żonę nie zechcą przyjmować twoich wizyt, skoro mieszkasz pod jednym dachem ze szlachetnie urodzoną... guwernantką, która w dodatku zamordowała podobno ostatniego kochanka. Dla ciebie to może być podniecające, ale nie dla przyzwoitej młodej damy. - Powinieneś być zadowolony. Zostanie więcej panien dla ciebie. - Lucienie, nie zmieniaj... Balfour nagle stanął jak wryty. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem, że nie dla przyzwoitej... - Nie. Wcześniej. Na twarzy Roberta odmalowało się zdziwienie. - Dużo mówiłem. Powinieneś zapamiętywać moje perły mądrości. - Powiedziałeś „szlachetnie urodzona kochanka”. - „Szlachetnie urodzona guwernantka” - sprostował wicehrabia. - Nie rozumiem...