Jean przyjrzała się jej uważnie. Delikatnie i współczu-

nia. Zatrzymała się i uważnie sprawdziła deski. Były cien- kie i zbutwiałe. Płot zbudowano dość dawno temu. Natar- ła swoją twardą głową na sztachety. Przeszkoda ustąpiła, rozlatując się na kawałki. Zielona Niania natychmiast uniosła się na tylnych ko- łach i wypuściła magnetyczne chwytaki. Wypełniała ją dzi- ka radość, wprost nie mogła opanować podniecenia. Go- rączka walki owładnęła nią bez reszty. Oba roboty zwarły się ze sobą i zaczęły tarzać się po ziemi, ciasno objęte chwytakami. Żaden z nich nie wy- dawał najmniejszego dźwięku, ani niebieska Niania fir- my Mecho-Products, ani mniejsza i lżejsza bladozielona Niania wyprodukowana przez Service Industries, Inc. Trwała zażarta walka. Masywny dziób usiłował dosięgnąć podwozia przeciwnika i uszkodzić delikatny system mo- toryczny. Zielona Niania próbowała przejechać ostrzem wieńczącym jej korpus po migających niespokojnie oczach wroga, których światło odcinało się wyraźnie od metalowej obudowy. Znalazła się w nieco gorszej sytu- acji, ponieważ był to model średniej klasy; drugi robot http://www.psychoterapeuta-kolobrzeg.pl - O niczym nie wiedziałam - chlipała Liz. - Dopiero później... Gloria mi powiedziała... Gdybym domyślała się... co zamierza... nigdy nie zgodziłabym się pomóc. - Otarła łzy z policzków. - Musi mi pani uwierzyć. - Niby dlaczego? - zapytała Hope sztywno. - Dowiodłaś, że potrafisz kłamać. - Przesunęła dłonią po czole. - I pomyśleć, że moja córka i ten... ten męt... - Santos nie jest żadnym mętem, pani St. Germaine! Naprawdę nie! To dobry chłopak. Inteligentny. Studiuje na uniwersytecie, a jak skończy dwadzieścia jeden lat, zamierza się przenieść na akademię policyjną. - Dosyć, Elizabeth - ucięła siostra twardym głosem. - Myślę, że powinnyśmy... - Ale musicie mi uwierzyć! On kocha Glorię! - Załamując dłonie, Liz wpatrywała się błagalnie w Hope. - On chciał powiedzieć o wszystkim pani i panu St. Germaine, skończyć z ukrywaniem się. On też uważa, że to nie w porządku... - A jednak nie przyszedł do nas. - Bo Gloria go ubłagała, żeby tego nie robił. Pokłócili się nawet... - Liz pociągnęła nosem. - Próbowałam z nią rozmawiać, namawiałam, żeby powiedziała pani o wszystkim. - Ale ona nie posłuchała. - Matka Glorii wstała, sięgnęła po torebkę. - Bardzo wygodna sytuacja. - Gloria się bała, proszę pani. Mówiła, że pani będzie przeciwna, że każe jej zerwać z Santosem. - Oczywiście, że kazałabym zerwać - prychnęła Hope.

Szczęściarze mieli najłatwiej. Cieszyli się życiem i nie przejmowali pozostałymi grupami, pod warunkiem że ich przedstawiciele nie psuli szczęściarzom dobrego samopoczucia. Najbardziej kłopotliwi byli wieczni poszukiwacze szczęścia, zawsze głodni władzy i pieniędzy, gotowi uczynić wszystko, by zdobyć jedno i drugie, choćby po trupach. Santos uważał się za twardziela, ale nie chciał należeć do poszukiwaczy. Dostał dobrą szkołę. Jego ojciec był właśnie taki: wiecznie za czymś gonił, wiecznie był nienasycony, szedł przez życie jak taran, nie zważając na innych, niszcząc słabszych. Jakby to miało uczynić go potężniejszym. Ojciec... Santos skrzywił się z niesmakiem na to słowo. Samuel „Willy” Smith nie pozostawił mu po sobie nic oprócz złych wspomnień. Był śmieciem, ale uważał się za lepszego od swojej latynoskiej dziewczyny. Kiedy zaszła w ciążę, nie zaproponował małżeństwa, nie dał dziecku swojego nazwiska. Nazywał Victora i jego matkę „meksykańskimi brudasami”, wykrzykiwał, że nie są nic warci. Santos do dziś pamiętał, jaką ogromną ulgę odczuł pewnego ranka, kiedy do ich drzwi zapukał szeryf z informacją, że Willy Smith nie żyje; ktoś poderżnął mu gardło w czasie bójki w barze. Czasami wspominał ojca i życzył mu wówczas miłego pobytu w piekle. Sprawdź Bryce wrócił do pocałunków i pieszczot. - Cudownie smakujesz - powiedział. Gładził jej plecy i piersi. Znowu był podniecony. Wsunął rękę między jej gorące uda, ale ona zsunęła się po jego ciele w dół. - Och, nie! - zawołał, gdy zaczęła działać. - Co robisz? - Podziemną robotę, tajny agencie - mruknęła, znikając pod prześcieradłem. Jęknął z rozkoszy, gdy zaczęła go pieścić ustami. Czuł każdy ruch języka. Zamknął oczy, by pogłębić doznania. Kiedy już nie był w stanie wytrzymać więcej, wyciągnął ją spod prześcieradła. - Bryce... - w głosie Klary słychać było rozczarowanie. - Ty mała czarownico - szepnął jej do ucha. - Jak myślisz, ile jeszcze mogę znieść? - Dużo więcej - roześmiała się, a on wsunął palce między jej uda. Zadrżała, czując, że przenika ją fala gorąca. Położył się na niej, szepcząc, jak jest piękna i jak uwielbia najtajniejsze zakątki jej ciała. Potem wniknął w nią głęboko. - Proszę cię, proszę... - powtarzała. - Weź mnie ze sobą! - zawołał, widząc, co przeżywa. Rozkosz pozbawiła ich na moment świadomości. Z trudem chwytali oddech.