- Chcesz od razu pójsc do swojej sypialni i poło¿yc sie

wcisnał hamulec, ¿eby nie wjechac w tył jadacego przed nimi minivana, który nagle zwolnił. - Ciekawe, w co on sie znowu wplatał. - Ruch na ulicy zel¿ał, wiec znowu mogli przyspieszyc. Przejechali przez Presidio i skrecili na południe. - Zanim pojedziemy na policje, odwiedzmy jeszcze twojego brata. - Tak, to dobry pomysł - odrzekła Marla, choc w pierwszej chwili miała ochote zaprotestowac. Nie spodziewała sie ze strony Rory' ego cieplejszego przyjecia ni¿ to, które zgotował jej ojciec. A było jeszcze gorzej, ni¿ sie spodziewała. Budynek zakładu, stary, lecz starannie odnowiony, od frontu został obło¿ony złotawa cegła klinkierowa. W srodku było czysto i jasno. - Przykro mi - odparła pielegniarka w recepcji, wysłuchawszy Marli - ale nikt nie ma tu wstepu poza rodzina. Jesli nie ma pani przy sobie ¿adnego dokumentu, potwierdzajacego, ¿e jest pani Marla Cahill, to, niestety, nie moge pani wpuscic. - A ja? Jestem szwagrem Marli. - Nick wyciagnał swoje http://www.neutrogena-plus.info.pl/media/ 158 Wydmuchnał wielki balon gumy i zmru¿ył oczy, pochylajac sie nad kolejna strona raportu. Panstwo Cahill te¿ nie przystawali do wizerunku szczesliwej amerykanskiej rodziny z serialu „Pełna chata”. Przypominali raczej bohaterów „Dynastii”. Głowa rodu była Eugenia - sztywna, afektowana, sliska jak wa¿. I fałszywa jak przysłowiowy banknot trzydolarowy. Alexander, jej najstarszy syn i ma¿ Marli, wydawał sie byc - przynajmniej z pewnego dystansu - me¿czyzna marzen ka¿dej kobiety. Przystojny, wysportowany, wykształcony. Zanim przejał po ojcu miedzynarodowa korporacje Cahill Limited, przez kilka lat pracował jako prawnik. Po smierci starego Alex

chatę i pole, na którym mimo burzy pasły się longhorny. Ciemne niebo rozogniła nieregularna błyskawica i spłoszona klacz zboczyła z drogi. Shelby pochyliła się do przodu, kurczowo złapała się grzywy i jakoś zdołała utrzymać w siodle, Z bijącym sercem wyprostowała się i dostrzegła błękitną poświatę latami rancza. Najbardziej wysunięte zabudowania lśniły dziwnie w strugach deszczu. - Boże, dopomóż mi - szepnęła. Sprawdź że chowa się za fikusem i zerka na foyer przez cieniutkie gałązki. - Ależ Shelby... - Głos Lydii zadrżał i Shelby zatrzymała się pod drzwiami. Odwróciła się i zobaczyła autentyczny smutek w ciemnych oczach Lydii. - ...Stęskniłam się za tobą, nińa. Odkąd ciebie nie ma, w tym domu jest tak zimno. Shelby miała wrażenie, że topnieje lód wokół jej serca, bo przecież ta kobieta wychowywała ją od czasu, gdy Jasmine Cole wybrała śmierć zamiast hańby rozwodu. To właśnie w ramionach Lydii Vasquez przestawała się bać, to w jej obfity biust wtulała głowę, żeby usłyszeć bicie dobrego serca, to Lydia zachęcała ją, żeby nie rezygnowała z marzeń, i pocieszała, kiedy coś się nie udawało. Lydia smarowała jodyną jej zadrapane kolana, strofowała szybką jak karabin maszynowy hiszpańszczyzną, kiedy Shelby popełniła błąd, albo mrugała porozumiewawczo i przymykała oko, kiedy Shelby „pożyczała” klucze do ojcowskiego pontiaca 1940. - Nie mogę tu zostać - powiedziała Shelby, kładąc ręce na pulchnych ramionach Lydii. - Nie na zawsze, nie. Ale może na kilka dni? To by mu sprawiło taką ulgę... taką radość. - Kiwnęła głową w 11