ulubionych kiecek - jasnokremową, jedwabną, na ramiączkach, z

bezpośredni samolot, na który były jeszcze bilety, odlatywał późnym popołudniem. Musiałaby albo zanocować w Albuquerque i ruszyć w drogę wcześnie rano następnego dnia, albo też podróżować nocą przez nieznane pustkowia, nie wiedząc nawet, czy w jej docelowym miasteczku jest jakiś przyzwoity motel. an43 363 Mogła też zapomnieć o samolotach i pojechać autem. Był to kawał drogi, ale udałoby jej się pokonać tę odległość w ciągu jednego dnia, jeśli wyruszyłaby wystarczająco wcześnie. Milla szybko oceniła sytuację i doszła do wniosku, że zdoła dotrzeć przed nocą do Roswell. Tam zanocuje i rano wyruszy dalej. Nie było się nad czym zastanawiać. Kiedy pakowała torby, zadzwonił Rip. - Wszystko w porządku? - zapytał zgaszonym głosem. - Tak, jasne - odpowiedziała zgodnie z prawdą, nie miała nawet koszmarów, w ogóle żadnych snów, które by pamiętała. - A ty jak się trzymasz? - Jestem skonany. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co stało się http://www.medycznie.net.pl/media/ Diaz milczał. Jego zimne oczy bezlitośnie mierzyły wzrokiem Lolę. - To ty zajmowałaś się porwanymi dziećmi - powiedział wreszcie. Milla zesztywniała, gwałtownie unosząc głowę. Lola należała do gangu? Na twarzy gospodyni nie było już widać współczucia, tylko poczucie winy Milla usłyszała gniewny, niski pomruk - i skonstatowała zdziwiona, że ten głos wydobył się z jej własnego gardła. Ręka Diaza silniej objęła jej ramiona, nie pozwalając Milli się ruszyć. - Moja przyjaciółka wyłupiła Pavonowi oko, walcząc o swoje dziecko. Lorenzo na pewno ci o tym powiedział, nawet jeśli nie widziałaś okaleczonego Pavona. Powinnaś to pamiętać. Powinnaś pamiętać dziecko.

słuchawkę z wyraźną irytacją. - Czego? - warknął. Chwila zawahania, potem nieśmiały głos z hiszpańskim akcentem: - Seńor Gallagher? - Ta. O co chodzi? Sprawdź 461 - Ja... Hm... Jestem Zack Winborn. To znaczy... Justin. Pani syn - dodał zupełnie niepotrzebnie. Gęste łzy płynęły po twarzy kobiety rozmywając cudowny widok przed jej oczami. Cichy szloch wyrwał się z gardła Milli, niechciany i niemożliwy do powstrzymania. Na twarzy Zacka pojawił się niepokój, ale nagle płacz zamienił się w śmiech. Milla wyciągnęła rękę i ujęła dłoń syna. - Tak długo czekałam - powiedziała, zapraszając go do domu. 1 Lisa Jackson INTYMNOŚĆ Wstęp Kłamie. I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle, pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat, że od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia z największymi przestępcami w okręgu: naciągaczami, złodziejami i mordercami. Wiedział, kiedy próbują wywieść go w pole. Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego. Te urocze koralowe usta kłamią. W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozielone ściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatnie malowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. Ale T. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze na wysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, że przed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętnie wyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka i włożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, ale musiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walki z nałogiem i znowu nie zacznie palić. - Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle i założył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales, wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądał się ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziała niejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przed kilkoma godzinami złożyła bez adwokata. - Nazywa się pani...? Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilson nie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez to samo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu nie popuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem. Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzecz dotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest móc się odegrać. - Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kim jestem. - Cassidy Buchanan McKenzie. Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożył dokumenty i westchnął. Ściskając czubki palców wpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie, jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał sam Pan Bóg i zainterweniował. - Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnie szczera. - Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz to wszystko przerobimy. Wie pan, co się stało... - Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! - Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogo mnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niż pani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcami tak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowych ścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego sprawę, ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż pani przypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez zalewania. Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales? - Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwie poruszając wargami. Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci grunt pod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jego kariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógł kandydować na stanowisko szeryfa i wygryzie Floyda Doddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robił się coraz bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdzie winnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości. Wierzył w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie. Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczał sekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatnie promienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzały cienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre światło. Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni. Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra na policzkach i wokół złotych oczu była napięta. Miała ognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miała na sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkie zmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych ust. T. John spróbował raz jeszcze. - Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest pani reporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku tatusia o wiele więcej, niż mi pani mówi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno. - Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi pani powiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a drugi nie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten z intensywnej z tego nie wyjdzie. Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas. - Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się. T. John spodziewał się tego. Jest przecież z Buchananów. A oni są podobno twardzi jak skała.