małym dzieckiem. Wszyscy poruszali się ospale, ale kiedy w końcu znalazła się w terminalu,

– Chyba nie myślisz o ekshumacji? – skrzywiła się z obrzydzeniem. – Tylko dlatego, że ci się wydaje, że ją widziałeś? Bo dostałeś kilka zdjęć i akt zgonu ze znakiem zapytania? Nadane z miasteczka, w którym mieszkaliście? Czy nie posuwasz się odrobinę za daleko? A wiesz, czy w ogóle zezwolą na ekshumację? – Nie wiem, ale chyba tak. – A więc chcesz jechać do Kalifornii – domyśliła się i pokręciła głową. – Tak. Póki nie wróciłem do czynnej służby. – A więc zaraz. Skinął głową. – Montoya będzie mnie ubezpieczał i zajmie się tobą. – Myślisz, że potrzebuję opieki? – Nie, ale... – Ale na wypadek gdybym poczuła się samotna, będzie na zawołanie, tak? – zakpiła. – Na wypadek gdybym doszła do wniosku, że uganiasz się za cieniami albo duchami, albo... sama nie wiem, zmagasz się ze starymi uczuciami, z którymi nie uporałeś się do tej pory, zawsze mogę liczyć na twojego partnera, nie na ciebie. Tak? Poczuł, jak napinają mu się mięśnie pleców. – Nie potrzebuję opieki, jasne? Mieszkam w tym domu niemal od urodzenia. Sporą z tego część – sama. Nie potrzebuję opieki. Czasami się zastanawiam, czy ty po prostu nie zwariowałeś! – A zatem jest nas już dwoje. http://www.in-vitro.com.pl/media/ malowniczości. Wszędzie wzrok kusiły kwiaty i czerwone dachówki. Gdy zapadał zmierzch, przejeżdżał przez centrum. Ludzie oglądali wystawy, siedzieli pod parasolami w narożnych knajpkach. Bentz minął tory kolejowe i przejechał jeszcze prawie trzydzieści kilometrów, coraz dalej od centrum, do podupadłej dzielnicy. Minął ciąg magazynów na starym San Miguel Boulevard, przejechał wyschłe koryto rzeki, znalazł się w ślepym zaułku. W miasteczku, pełnym życia i uroku, ta ulica wydawała się zaniedbana i brzydka. W oknach płowiały tabliczki „Do wynajęcia”. Gdy nazwa zajazdu pojawiła się po jego prawej stronie, zwolnił. Na trawniku bujnie pieniły się chwasty, fasady domów pokrywały grarltti. Najwyraźniej na tę część miasteczka przyszły ciężkie czasy. Bentz zawrócił i zaparkował na zarośniętym parkingu, przy którym przycupnęła nieduża księgarnia, sklep z używaną odzieżą i zapyziały sklepik spożywczy. Kolejny lokal, do niedawna pizzeria, jeśli wierzyć szyldom, świecił pustkami, a w oknie ktoś przykleił kartkę z

bez laski. Co prawda biodro bardzo go bolało, ale cisnął nieszczęsną laskę na tylne siedzenie. Zanim wyjechał z wypożyczalni, włożył okulary przeciwsłoneczne. Krajobraz był znajomy; ucisk w klatce piersiowej – nie. Przed laty wyjeżdżał z Los Angeles z kwaśnym smakiem w ustach; stare uczucia wracały silną falą. Wyrzuty sumienia z powodu samobójstwa Jennifer, poczucie winy, że zabił dwunastolatka z zabawką w dłoni, wściekłość na siebie, bo gdyby był w dobrej formie, rozwiązałby zagadkę śmierci bliźniaczek Caldwell, i Sprawdź szpitalu, ale wiele razy. Kiedyś siedział na siedzeniu pasażera w pikapie Olivii, czekał, aż zaniesie ubranie do pralni, i wtedy mu mignęła. Szła szybkim krokiem, zniknęła w zaułku. Miała koński ogon, przyciskała torebkę do piersi. Wysiadł z samochodu i pokusztykał w stronę zaułka, ale zobaczył jedynie białego kota znikającego za ogrodzeniem i przepełnione kontenery na odpadki za starym garażem. Innym razem dałby sobie rękę uciąć, że widział, jak idzie przez park, okrąża fontannę, a ciemno-rude włosy złocą się w słońcu. Odwróciła się i posłała mu przez ramię uśmiech. W oczach rozbłysło żartobliwe wyzwanie – złap mnie, jeśli potrafisz. Zatrzymał wtedy dżipa w niedozwolonym miejscu i pośpieszył za nią, wspierając się na lasce. Minął fontannę, a Jennifer znowu zniknęła. A potem widział ją w lesie koło domu. Wydawała się prawdziwa. Wysiadał. O to chodzi. Albo miał halucynacje – efekt uboczny prochów, jakie zażywał.