Prasa coraz usilniej domagała się zdjęć następcy tronu. Mark odwlekał to tak długo, jak się dało, w końcu jednak po trzech tygodniach uległ presji i zezwolił na sesję foto¬graficzną w ogrodach zamkowych. Pstrykały aparaty, bły¬skały flesze, a zachwycony wesołą zabawą Henry śmiał się i wymachiwał ukochanym misiem. Reporterzy cmokali z zachwytu.

Róży. Zaczął nawet swe już znane słowa: - Jesteś bar... Róża jednak mocno stuliła swoje płatki i nie pozwoliła, by Motyl na niej usiadł. Udając, że silnie się kołysze pod wpływem wiatru, uniemożliwiła Motylowi lądowanie na sobie. Mały Książę machnął kilka razy ręką przed Motylem i skutecznie go wypłoszył. Odleciał i już więcej się nie pojawił. - Przepraszam... - powiedziała cicho zawstydzona Róża. - Nie przepraszaj. On wcale nie był tobą naprawdę zachwycony. Udawał tylko zachwyt. Motyle nie umieją się zachwycać... Widząc ogromne zawstydzenie Róży, Mały Książę pochylił się i złożył na jej płatkach długi delikatny pocałunek. Później cicho odszedł na bok i bardzo dokładnie sprawdził, czy gdzieś na planecie nie znajdują się jakieś gąsienice. Kiedy podszedł do Róży, by ją przykryć na noc kloszem, wydała mu się wyjątkowo piękna. I wyjątkowo mu bliska. Chciał jej to okazać, ale nie wiedział jak. Pochylił się więc, by pocałować ją na dobranoc, kiedy nieoczekiwanie usłyszał: - Motyle nie umieją troszczyć się o kwiaty, nie umieją podlewać róż ani przykryć kloszem... Cieszę się, że mam ciebie... Tego wieczoru więcej nie rozmawiali. Razem podziwiali w milczeniu zachód słońca... Następnego ranka Róża krócej niż zwykle zajmowała się sobą. Widać było, że bardzo pragnie coś powiedzieć, lecz wciąż się czuje zawstydzona. Poza tym zjawiły się wędrowne ptaki. Przylot wędrownych ptaków na planetę Małego Księcia nie był czymś wyjątkowym. Ale też nie były to jakieś http://www.e-okulista.com.pl - To znaczy jaka? - przerwał jej nietaktownie. Nie chciał być nieuprzejmy, lecz obecność Ingrid wy¬trąciła go z równowagi. Nie spodziewał się, że zastanie ją w zamku. - Osoba nie z naszej sfery. - Ingrid obdarowała go naj¬piękniejszym ze swoich uśmiechów. - W końcu ściągnąłeś ją z drzewa w jakiejś australijskiej głuszy, o ile mnie pa-mięć nie myli. - Zaśmiała się perliście. - Kochanie, będzie¬ my mieli szczęście, jeśli ona w ogóle potrafi posługiwać się nożem i widelcem. - Czy nie wyciągasz zbyt daleko idących wniosków? - spytał oschle Mark. - Ona jest siostrą Lary. - Właśnie. Czy to nie zdumiewające? Jak siostry mogą być tak różne? Lara olśniewała urodą. - Tammy, to jest, Tamsin, też nie jest brzydka. - Nie, właściwie nie... Ale to ubranie! I te piegi! - Chodźmy na kolację - zaproponował Mark, ucinając dalszą dyskusję, i podał jej ramię. - A nie chcesz poczekać na tę małą z buszu? - Nie ma takiej potrzeby - od strony drzwi odezwał się zdumiewająco opanowany głos, choć pobrzmiewało w nim coś złowieszczego. - Ta mała z buszu już tu jest. Mark odwrócił się i zamarł. Jak ona to zrobiła w ciągu piętnastu minut?! Tammy Dexter w wytartych dżinsach i spłowiałej bluzce znikła. Na progu salonu stała panna Tamsin w jedwabnej małej czarnej, skrojonej z wyrafinowaną prostotą. Sukienka

- Oczywiście, że będzie miał najlepszą opiekę - mruknęła ze złością. Nie mówiła do niego, tylko do siebie. Zatrzymali się pod najbardziej luksusowym hotelem w Sydney. Umundurowany portier otworzył drzwiczki li¬muzyny, zgiął się w ukłonie przed księciem i łypnął podej¬rzliwie na Tammy. Ona z kolei patrzyła na gruby czerwony chodnik prowadzący do wielkich szklanych drzwi, na bijące po obu stronach wejścia niewielkie fontanny, na widoczne w głębi holu kryształowe żyrandole i stojący na podeście fortepian. Ze środka dobiegały dźwięki preludium Chopina. I to miało być odpowiednie miejsce dla kilkumiesięcznego dziecka? Jego Wysokość ewidentnie nie miał problemów finansowych, ale chyba brakowało mu wyobraźni... Charles, który również wysiadł, przypatrywał się Tammy z takim niepokojem, jakby mogła Marka czymś zarazić. - Naprawdę Wasza Książęca Mość nie chce wrócić na noc do ambasady? - spytał niemal błagalnie. - Nie, zostanę w hotelu. Proszę przyjechać po mnie i chłopca jutro o jedenastej rano. Lecimy o drugiej po po¬łudniu. Sprawdź - Czy moglibyśmy ci jakoś pomóc? - zapytał Mały Książę także w imieniu Róży. - Raczej nie. Moglibyście jednak wysłuchać moich marzeń, o których dotąd nie miałam komu powiedzieć. Przez tę chwilę, gdy będę mówić, nie będę się czuła niczyją Smutną Dziewczyną... - Chętnie cię posłuchamy - tym razem Róża odpowiedziała w imieniu swoim i Małego Księcia. - To chodźmy najpierw nad brzeg morza. Jest tam duży kamień, na którym lubię siadać i marzyć, obserwując zachód słońca. Gdy dotarli na miejsce, Smutna Dziewczyna usiadła na kamieniu, zaś Mały Książę usiadł na piasku naprzeciw niej, cały czas troskliwie trzymając w dłoniach Różę. - Bardzo pragnę być czyjąś "moją piękną" - powiedziała Smutna Dziewczyna patrząc w morze. Długo siedzieli w milczeniu. Później Mały Książę wstał, powoli podszedł do Smutnej Dziewczyny i położył rękę na jej ramieniu, po czym otarł Różą jej policzek i cicho odszedł. Wydawała mu się, że Smutna Dziewczyna stała się jakby mniej smutna. - Dlaczego ta planeta nosi nazwę Szczęśliwego Imienia? - spytał Mały Książę, kiedy odeszli już bardzo daleko od