10

Spojrzała na zegarek. W Los Angeles dochodzi wpół do drugiej nad ranem. Czy Bentz już śpi? A może o niej myśli? Czy ugania się za marzeniem? Położyła dłoń na ciągle jeszcze płaskim brzuchu; ciekawe, czy ona, Bentz i dziecko będą kiedykolwiek prowadzili normalne życie. A co to za pomysł? Wiedziałaś, w co się pakujesz, wychodząc za pracoholika. Z westchnieniem zamknęła oczy zdecydowana, że odpręży się ponownie zaśnie. I rzeczywiście, zapadała w drzemkę, gdy zadzwonił telefon. Uśmiechnęła się do psiaka: – On pewnie też nie może spać. Podniosła słuchawkę. – Cześć. – W jej głosie słychać było uśmiech widoczny na twarzy. – Wiesz, co twój mąż wyprawia w Kalifornii? – zapytał ochrypły kobiecy głos. – Co? – Olivia nagle oprzytomniała. Włosy stanęły jej dęba. – Kto mówi? – Szuka jej. A wiesz dlaczego? Bo ona jest jego prawdziwą miłością nie ty. Jennifer. Nigdy o niej nie zapomniał. – Kto mówi? – powtórzyła. Rozmówczyni się rozłączyła. – Suka! – syknęła O1ivia do słuchawki. Oczywiście, że Bentz jest w Los Angeles. Wiedziała o tym. Wiedziała także, że szuka Jennifer albo kobiety, która się pod nią podszywa. Spojrzała na wyświetlacz. Numer zastrzeżony. – Świetnie. http://www.autokup.pl/media/ - Moja rodzina - zaczęła i westchnęła głęboko. - Dobrze, w porządku. Zacznijmy od tego, że Montgomery nie potrafią śmiać się ze swoich ułomności - powiedziała, nie patrząc na niego i pocierając palcem brzeg kanapy. Gdy wspominała pierwsze lata swojego życia, kiedy to świat wydawał jej się bezpieczny i wspaniały, rozluźniła się trochę. Opowiedziała o swojej siostrze bliźniaczce, z którą były bardzo związane, opisała krótko resztę licznego 76 rodzeństwa. Starsza siostra Amanda była „ambitna”, brat Troy „kontrolował”, a młodsza siostra Hannah „zamartwiała się”. Najmłodszy braciszek, Parker, zmarł w niemowlęctwie, najstarszy - Charles zginął w dziwnym wypadku na polowaniu. Caitlyn przyznała, że do dziś dręczy ją sen, w którym znajduje w lesie rannego brata. Myśliwy, od którego pochodziła strzała, nigdy nie został odnaleziony. Mówiła prawie przez dwie godziny. Żadne z jej wyznań nie było dla Adama nowością, choć udawał, że jest inaczej. Robił notatki, zadawał pytania i potakiwał z uwagą. Zażartował nawet kilka razy, a w nagrodę i otrzymał jej czarujący uśmiech. Jednak cały czas była czujna, patrzyła mu prosto w oczy. Chwilami szybko odwracała wzrok, jakby w nagłym przypływie wstydu. - ...i potem wyszłam za Josha. - Wzruszyła ramionami. - Nikt nie był tym zachwycony. - Nikt z pani rodziny. - Tak. - Dlaczego? Mieli mu coś do zarzucenia? - Josh był już wcześniej żonaty. Nawet adoptował dziecko Maude z poprzedniego małżeństwa. - Rozwód to chyba żaden grzech? - Tak, ale były jeszcze inne powody. Josh uchodził za... uważano, że angażuje się w niepewne interesy. Rodzina myślała, że chodzi mu o moje pieniądze. Hm, mam oszczędności w funduszu powierniczym. - Odchrząknęła. - Ale nie obchodziło mnie, co inni mówią o Joshu. Byłam zakochana. - Przewróciła oczami, potrząsnęła głową i zawahała się, zanim dodała: - Poza tym... byłam w ciąży. - Popatrzyła na swoje dłonie. - Jamie urodziła się siedem miesięcy później i miałaby teraz pięć lat, gdyby... - Przełknęła ślinę. - ...gdyby przeżyła. Ona umarła. - Kiwając głową, dodała matowym głosem: - Była moim jedynym dzieckiem... i całym moim życiem. - Zamrugała nerwowo, próbując odegnać łzy. Tak bardzo starała się zapanować nad swoimi emocjami... Adam szczerze jej współczuł. Bez słowa przesunął się na fotelu w stronę biblioteczki, wziął pudełko chusteczek i podał je Caitlyn. - Przepraszam - wyszeptała. - Proszę nie przepraszać. Strata dziecka to ciężkie przeżycie. - To piekło. - Osuszyła chusteczką kąciki oczu. - Czy ma pan dzieci, doktorze Hunt? - Nie. - Rebeka nigdy nie chciała mieć dzieci. To również przyczyniło się do rozpadu ich małżeństwa. - Więc nawet nie może pan sobie wyobrazić, co wycierpiałam. Ból, rozpacz, poczucie winy. Codziennie rano budzę się, myślę o niej i żałuję, że to nie ja umarłam. Chętnie oddałabym za nią swoje życie. - Oczy miała już zupełnie suche, w zaciśniętej pięści trzymała zmiętą chusteczkę. - Ale los nie dał mi wyboru, a mój mąż... - Wypuściła powietrze i wyraźnie się napięła. - Mój mąż zamierzał oskarżyć mnie o przyczynienie się do śmierci dziecka. Wyobraża pan sobie? Tak jakbym... jakbym zabiła córkę, naszą córkę. - Nie rozumiem. - Ja też! - Poderwała się. - Twierdził, że dopuściłam się zaniedbania... że nie pojechałam do szpitala na czas, że byłam zbyt zaabsorbowana sobą. To niedorzeczne. Miałam wtedy skręcony nadgarstek, ale nie przeszkadzało mi to, mogłam normalnie opiekować się córką. Tylko że... to wyglądało na zwykłą grypę i... gdy dotarłam do szpitala... - Zamilkła. Utkwiła spojrzenie w oknie, jakby zahipnotyzowana przez gołębia siedzącego na dachu 77 sąsiedniego budynku. Słońce ślizgało się po jej ciemnych lokach, podkreślając ich czerwonawy odcień. - Było za późno. Josh mnie obwiniał. Sama się obwiniałam. Powinnam była przywieźć ją wcześniej, ale nie wiedziałam. - Oderwała wzrok od okna. - Umarł przekonany, że celowo naraziłam życie naszego dziecka. Rozmawiałam o tym wszystkim z doktor Wade, o wszystkim... z wyjątkiem tego oskarżenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Josh przygotowuje pozew. - Opadła na kanapę, spojrzała na zegarek i powiedziała. - Chyba powinnam już iść. - Nie mam jeszcze wielu pacjentów. - Może powinnam tu przysłać resztę swojej rodziny. Pan i jeszcze pięciu innych psychologów miałoby zajęcie do końca życia! Uśmiechnął się niby z niedowierzaniem. Zdjął okulary i przetarł szkła. - Jeśli zadzwoni doktor Wade, proszę ją pozdrowić. - Wrzuciła zmiętą chusteczkę do kosza. - Jeśli tylko zadzwoni - obiecał. Zrobiło mu się głupio, że tak ją oszukuje. Zresztą ostatnio nic innego nie robił, tylko wciąż rozmijał się z prawdą, naciągał, kręcił. Ale trudno, cel uświęca środki. Caitlyn wypełniła czek i podała mu. - Zwrócę pieniądze, jak tylko przyjdzie wypłata z ubezpieczenia - zapewnił, dręczony wyrzutami sumienia. - W porządku. - Jej nieśmiały uśmiech przyprawił go o szybsze bicie serca. - Dziękuję, doktorze Hunt. - Adamie - poprawił. - Po co te formalności. - Zatem dziękuję, Adamie. - Skinęła szybko głową. Stał w drzwiach gabinetu i patrzył, jak zbiega po schodach, nie oglądając się ani razu. Boże, co za intrygująca kobieta. Piękna, bystra i tak udręczona! Spojrzał na czek, na jej podpis. Zaczynała mu ufać. Sumienie przypuściło kolejny ostry atak. Może babcia miała rację. Może nic nie usprawiedliwia kłamstwa. Teraz miał do wyboru: albo od razu podrzeć czek, albo wykorzystać go do zdobycia kolejnych informacji na temat Caitlyn Montgomery, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o Rebece. Nie wahał się nawet przez moment, złożył czek i wsunął do portfela. Atropos siedziała z zamkniętymi oczami przy stole w swoim zaciszu. Potrzebowała spokoju. Odpoczynku. Wściekłość dopadła ją jak dzikie zwierzę, szarpała, drapała pazurami. Atropos musiała się uspokoić. Myślała o lodzie i śniegu. O tej chwili, kiedy jej ciężka praca zostanie wreszcie zakończona. Spokojnej, słodkiej chwili. Powoli, począwszy od palców u nóg, zaczęła rozluźniać wszystkie mięśnie, nogi, ręce i ramiona stały się wiotkie, twarz odprężona, a umysł czysty. Musi być opanowana. Nieludzko opanowana. Nie może pozwolić sobie na błąd. Nie teraz... Nie po tylu latach przygotowań. Odzyskawszy jasność umysłu, wstała i popatrzyła na sporządzone przez siebie drzewo genealogiczne. Jedna z silnych gałęzi należała do Camerona. Syna. I ojca. A teraz również ducha, ale niezbyt świętego. Zginął za kierownicą swojego porche. Cóż, nie wyrobił się na zakręcie, wjechał w bagno 78 i utonął. Jechał do Copper Biscayne, swojej kochanki. Los sprawił, że w tym dziwnym wypadku Cameron stracił nie tylko życie, ale także jedno jądro. Wyglądało na to, że utracił je, przelatując przez przednią szybę, bo w jego mosznie tkwiły odłamki szkła. Ta informacja nigdy nie przedostała się do prasy; w żadnym z artykułów donoszących o śmierci Camerona, które Atropos tak pracowicie wycinała z gazet, nie wspomniano o utracie jądra. Zdjęcie Camerona zostało pocięte, a potem przyklejone do drzewa. Kolory nieco wyblakły, fotografia przedstawiała Camerona z trójką jego bękartów... Sugar, Dickie Ray i Cricket. Atropos nie miała pewności, czy wszystkie są jego, ale było to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne. Tak, Cameron zasłużył na taki koniec. Kolejna gałąź należała do Charlesa. Najstarszego syna. Cudowny, zawsze grzeczny chłopiec. Sportowiec, absolwent college’u, kształtowany na podobieństwo swego dumnego ojca. Charles od małego był przygotowywany do prowadzenia rodzinnych interesów. Niestety, zginął w przeddzień Święta Dziękczynienia od strzały nieznanego myśliwego. Atropos uśmiechnęła się, patrząc na spreparowaną fotografię Charlesa. Na zdjęciu Charles stał nad swoim trofeum - martwym niedźwiedziem, pierwszym zwierzęciem, które zabił z łuku. Zdjęcie zostało oczywiście pocięte, a potem starannie sklejone. Ale teraz wydawało się, że to niedźwiedź zabił Charlesa. Idealnie. Oto właściwy porządek rzeczy. Było wiele innych gałęzi, ale Atropos nie miała czasu delektować się wszystkimi morderstwami. Jeszcze tyle do zrobienia... Zastanawiała się, czy policja lub ktoś z Montgomerych odkrył, że zabójstwa nie były przypadkowe, że były perfekcyjnie zaplanowane i że w każdym z nich kryła się odrobina ironii. Jak łatwo kupić kradziony pistolet i zabijać ofiary z zaskoczenia! Ale przecież nie o to chodziło. Nie chodziło o odebranie życia, ale o sztukę zabijania, o to, by ofiary zdawały sobie sprawę z tego, że giną z jej ręki. Tak, skazani musieli wiedzieć, że ich los został przypieczętowany. Że nie mają żadnych szans. Że już nie uciekną. To podniecało. To była sztuka. To była magia. To był talent. Patrząc na drzewo śmierci, poczuła się lepiej. Krew tańczyła jej w żyłach. Serce biło równo i mocno. Drżała z podniecenia w oczekiwaniu na kolejne morderstwo. Spojrzała jeszcze raz na obcięty tułów Josha Bandeaux. Ziemia nie nosiła nigdy gorszego łajdaka. Zasługiwał na coś dużo gorszego niż to, co go spotkało. A głupi policjanci nawet nie wiedzą jeszcze, czy został zabity, czy popełnił samobójstwo. Jednak to irytujące. Trochę rozgłosu zaspokoiłoby jej potrzebę uznania... potrzebę, która zawsze ją napędzała. Ale te nędzne wycinki, które zebrała, nie były warte jej czynów. Znów spojrzała na drzewo. Wkrótce zapełnią się jego powyginane, złowieszcze gałęzie. Czas mijał. A jeszcze tyle do zrobienia. Cicho, miękko podeszła do biurka i wyjęła z szuflady fotografie. Ostrożnie, jakby to była delikatna talia tarota, potasowała je i rozłożyła na biurku zdjęciem do dołu. - Pałka zapałka, dwa kije... kto się nie schowa, nie żyje, kto nieschowany, ten zamordowany. Ostrożnie wybrała jedno zdjęcie i odwróciła. Amanda. 79 Urodzona jako druga. Bystra, piękna, odnosząca sukcesy. Amanda Montgomery Drummond. Ze swoimi małymi demonami... czy też demonkami. Tak, nadeszła kolej na najstarszą córkę. Na zdjęciu Amanda ubrana w strój do tenisa opierała się o wypolerowany błotnik małego sportowego samochodu. Wiśniowy triumph TR-6 rocznik 1976, jej duma i radość. Ojciec, zanim zginął przedwcześnie, zdążył jej podarować ten wóz. Uśmiechała się szeroko, oczy skryła za okularami słonecznymi, a mahoniowe włosy związała w koński ogon. Wysoka, wysportowana, utalentowana... dwa fakultety ukończone z wyróżnieniem i do wyboru kariera lekarza lub prawnika. Nie była wrażliwa z natury, jej celem było głównie zarabianie pieniędzy, więc wybrała prawo. No i bardzo dobrze. Byłaby okropnym lekarzem. - Nadszedł twój czas - wyszeptała Atropos do uśmiechającej się ze zdjęcia Amandy. - Czy rodzina się zdziwi? A może po prostu poczują ulgę? Jesteś suką, wiesz o tym. - Nić życia Amandy była już przycięta, gotowa i przyklejona w odpowiednim miejscu drzewa rodowego. To, co zaplanowała dla Amandy, na pewno przyciągnie uwagę rodziny. Zaczęła zbierać fotografie, ale w pośpiechu upuściła dwie na podłogę. Zafurkotały i upadły na kafelki. Dwie fotografie. Pierwsza - zdjęcie Caitlyn z dzieciństwa. Roześmiana dziewczynka huśta się na starej linie przywiązanej do potężnej gałęzi dębu, którego korona zwiesza się nad wodą. Drugie zdjęcie przedstawiało Bernedę - matkę. Ręce miała przyciśnięte do piersi, stała nad tortem urodzinowym z siedemdziesięcioma pięcioma jasno świecącymi świeczkami. Tuż za nią - Lucille, w cieniu, tak jak zawsze. Zawsze doglądająca, nigdy niedoglądana. Cóż, nadszedł czas, żeby pozwolić Lucille odejść. Matka będzie musiała spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Odnalazła nić życia Bernedy... była idealnie przycięta. A co z Caitlyn? Atropos spojrzała na czerwono-czarną nić jej życia i westchnęła. Na razie oszczędzi Caitlyn. Ale tylko na razie. Nie na długo. Atropos jeszcze raz spojrzała na zdjęcie, na poszarpaną linę, której niczego niepodejrzewająca Caitlyn trzymała się tak kurczowo, jakby chodziło o jej życie. Cóż za zbieg okoliczności. Atropos dotknęła palcem nić życia Caitlyn... była tylko nieznacznie dłuższa od nici jej matki. Dziecko na zdjęciu zdawało się do niej uśmiechać. Głupia, głupia dziewczynka. Rozdział 13 Gdzie pani była tej nocy, kiedy zmarł pani mąż? Caitlyn machinalnie głaskała Oskara. Spodziewała się tego pytania, ale i tak wytrąciło ją z równowagi. Siedziała przy kuchennym stole, a naprzeciwko niej policjanci, Reed i Morrisette. - Przecież mówiłam już, że wyszłam z domu - wyjaśniła. Chyba jednak źle zrobiła, godząc się na tę rozmowę. Kiedy zadzwonił Reed i zapytał, czy może przyjść, nie protestowała. Teraz pomyślała, że może powinna była domagać się obecności adwokata. - Miałam się spotkać z siostrą na nadbrzeżu w barze The Swamp, ale coś ją zatrzymało i spędziłam tam wieczór sama. - Więc nie była pani tej nocy w domu swojego męża? 80 - To był kiedyś również mój dom - wyrwało się jej. Czuła, że ją podejrzewają. A dlaczego by nie? Czy nie jest zwykle tak, że zabójcą okazuje się ktoś z rodziny? - Proszę posłuchać - powiedziała. - Myślę, że powinnam zadzwonić do adwokata. Policjantka o nastroszonych włosach wzruszyła ramionami. - Skoro uważa pani, że potrzebuje adwokata... My tylko zadajemy pytania. Caitlyn przeszły ciarki. - Prawda jest taka, wydaje mi się, że już o tym wspominałam, że niezupełnie pamiętam, co robiłam tamtej nocy. - Dlaczego? Chciała opowiedzieć o swoich chwilowych utratach przytomności, zanikach pamięci, kłopotach z poczuciem czasu, ale bała się, że zabrzmi to podejrzanie. Rutynowani policjanci jej nie uwierzą. - Czasami zdarza mi się wypić zbyt dużo - odpowiedziała. - I tamtej nocy była pani tak pijana, że pani nie pamięta? - Myślę, że powinnam skontaktować się z adwokatem. - Zepchnęła Oskara z kolan i wstała. Czas to skończyć. Reed odsunął krzesło. - Skoro potrzebuje pani adwokata... - Niech pan mi powie, czy potrzebuję, detektywie. To pan zadaje tu pytania. - My tylko próbujemy dowiedzieć się, co się stało. - Reed wykrzywił usta w grymasie, który miał uchodzić za uśmiech. - W porządku. Ale w obecności mojego prawnika - powiedziała i podeszła do drzwi, Oskar pobiegł za nią, stukając pazurkami o podłogę. - Pani Bandeaux, czy widziała pani swojego męża w dniu jego śmierci? - zapytała detektyw Morrisette. Czy widziała? Boże, co miała im powiedzieć? Że nie jest pewna? - O pomocy sąsiad zauważył na podjeździe pani samochód. Albo inny, bardzo podobny. Zesztywniała. Serce zaczęło jej łomotać ze strachu. A więc była tam... - Na miejscu oprócz krwi Bandeaux znaleźliśmy też inną krew. - Inną? - Kolana się pod nią ugięły, a rany na nadgarstkach znów dały o sobie znać. - 0 Rh+. Będziemy robić badanie DNA, więc potrzebujemy również próbki pani krwi. - Myślicie, że zabiłam Josha. - Chcemy po prostu zawęzić krąg podejrzanych. - Reed patrzył na nią zimnymi oczami, a ta Morrisette była bardziej ponura niż zwykle. Nie bawili się w dobrego i złego policjanta. Karty na stół, droga pani. - Mój adwokat się z wami skontaktuje - powiedziała, gdy wychodzili. Zamknęła za nimi drzwi. Cała się trzęsła, pulsujący ból za okiem ciął mózg na kawałki. Ból taki jak ten, który zwykle poprzedzał chwilowe utraty świadomości siejące spustoszenie w jej pamięci. Po raz pierwszy zorientowała się, że miewa zaniki pamięci, gdy była dzieckiem. Dochodziła wtedy do zdrowia po ciężkiej infekcji zatok. Miała sześć czy siedem lat, ale do dziś pamiętała to uczucie zaskoczenia: ocknęła się nagle na szkolnym boisku, było już zupełnie ciemno. Kiedy wreszcie wróciła do domu, nie potrafiła wytłumaczyć przerażonej i rozgniewanej matce, co się stało. Nikt nie wiedział, dlaczego nie wsiadła po szkole do autobusu, nawet Griffin, który widział ją ostatni i który zaproponował, żeby drogę do domu, prawie pięć kilometrów, pokonali pieszo.

drzwi, wypadł na zewnątrz. W chorej nodze pulsował ból. Z bijącym sercem biegł po nierównych kamiennych płytach. Zaczepił stopą o brzeg płyty. Nie upadł, ale z bólu musiał zwolnić. Spojrzał na dziedziniec. Pusty. Ani śladu Jennifer. Cholera! Sprawdź że nie mieli dzieci. Dwa lata później poznał Delilah i wpadł po uszy, ale zachował ostrożność. Nie chciał ponownie popełnić tego samego błędu. Jeszcze raz rzucił okiem na budynek – czteropiętrowy apartamentowiec obłożony różowym tynkiem. Łuki w oknach i klasyczna dachówka przywodziły na myśl starą Kalifornię. Mieszkała na najwyższym piętrze – dwie sypialnie i sto metrów drogich wykładzin. Tam, jak twierdziła, może zacząć od nowa i przekonać się, czego naprawdę chce od życia, cokolwiek to miało znaczyć. Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ożył. Wyjechał z parkingu – co było rzadkością tutaj, w Santa Monica, dwadzieścia sześć przecznic od plaży. Według niego czynsz był bardzo wysoki, ale Delilah miała pieniądze. Była właścicielką połowy udziałów w szkole modelek, do której ambitne matki posyłały córki, by nauczyły się zawodu. Delilah, eksmodelka i urodzony handlowiec, przyczyniła się do sukcesu firmy. Po co jej mąż policjant pracoholik? Ich rozwód zakończył się pół roku temu. Teraz